Wydawać by się mogło, że nie ma rzeczy niewinniejszej pod słońcem niż parzenie kawy. Pomijając oczywiście opinie zagorzałych jej przeciwników. Tymczasem wkraczamy tutaj na bardzo grząski grunt, na pole walk i przestrzeń sporów zwolenników poszczególnych metod. Na mity i niedopowiedzenia związane z nimi. Poza wąskim gronem, w sumie też nie do końca wolnym od przesądów, mało kto orientuje się w tym rozległym temacie. Oto pytam sprzedawcę o to, ile wystawiony u niego ekspres ciśnieniowy ma barów, a pan ten - o zgrozo! - odpowiada mi, że to przecież nie jest takie ważne.
Nie mam zamiaru też ukrywać, że mam własne sympatie i antypatie w tym względzie. Są metody, które uznaję za nazbyt - przepraszam za określenie - prostackie i sprzeczne z estetyką smakową, jak i takie, które wydają się nazbyt wymyślne i stanowią już tylko sztukę dla sztuki - co widać w popisach niektórych baristów. No dobrze, ale czas przejść do rzeczy.
Na początek rozprawmy się definitywnie z tzw. kawą po turecku. Jest z nią tak, jak z fasolką po bretońsku. Otóż Bretończycy nic nie wiedzą o takiej potrawie. Turcy również za głowę by się złapali, gdyby ktoś pokazał im nasz przepis narodowy, czyli kawę zalewaną wprost wrzącą wodą i to nierzadko w szklance. Mogłoby to doprowadzić wprost do kolejnej wojny polsko-tureckiej. Kto wtedy stanie na wysokości zadania niczym król Sobieski?
W zasadzie i już bez ironii, odradzam taki sposób parzenia kawy. Długotrwała styczność kawy z wodą powoduje wytwarzanie toksyn groźnych dla zdrowia, a i żołądek często cierpi, gdy kawę tak parzymy. Wiele opowieści o szkodliwości kawy wywodzi się właśnie z tego sposobu parzenia. No i kawa z filiżanki też smakuje dużo lepiej. Szklankom oraz kawie po prostacku (przepraszam: po turecku) mówimy zdecydowanie nie! Warto jednak przybliżyć Czytelnikom, jak naprawdę wygląda kawa po turecku, ale o tym już w następnej części.